Mira Karpińska
9 lipca 2016 | 07:00
Interes Meislów przetrwał wojnę i PRL-owskie czasy niedoborów, ale odrodził się dopiero na drugim końcu Europy. Na targach w Turynie Grzegorz odkrył, że rodzinna manufaktura, którą traktował z niechęcią, to prawdziwy skarb.
Rodzinna historia słodkości zaczęła się w 1917 roku, kiedy Leon Meisel w szkole pierwszy raz zmierzył się z cukierniczym fachem. Szybko otworzył też w Wodzisławiu niewielką manufakturę. Nad witryną wisiał wielki szyld z nazwiskiem „Meisel”. Niektórzy jeszcze pamiętają, jak Leon stał przed sklepem i rozdawał dzieciom karmelki, które od jego nazwiska potocznie nazywało się majzlokami.
W ślady Leona poszedł brat Józef i w Rybniku otworzył czekoladziarnię. Spod jego rąk wychodziły prawdziwe rarytasy: pomarańczowe skórki w gorzkiej czekoladzie i praliny oraz osławione moczone w śliwowicy śliwki oblewane później ciemną czekoladą.
Założyciel manufaktury wstąpił do zakonu
Oba zakłady przetrwały trudne czasy wojny. Niełatwo było i później. – Bywało, że aby stryj Leon mógł wyprodukować porcję karmelków, o zgodę musiał zapytać wszystkie upaństwowione zakłady cukiernicze. Najczęściej słodycze sprzedawał więc spod lady zaufanym klientom, których nie brakowało – wspomina Grzegorz Meisel, który w miejscu pierwszej rodzinnej cukierni prowadzi Słodką Manufakturę Leona.
W 1968 roku Leon Meisel oznajmił rodzinie, że przechodzi na emeryturę, a wolny czas poświęci na podróżowanie. Jak powiedział, tak zrobił, ale przed wyjazdem interes przekazał bratankowi Lucjanowi. Sam, jako kawaler, dzieci nie miał. Kilka tygodni później z kościelnej ambony rodzina dowiedziała się, że Leon wstąpił do zakonu albertynów, w którym został już do śmierci.
Rodzinny interes przeszedł od tego czasu metamorfozę. Żeby utrzymać się na rynku, Lucjan zaczął piec drożdżówki, smażył pączki, a nawet kręcił włoskie lody. Tradycyjne dotychczas słodycze przeszły do lamusa, zaczęło liczyć się to co nowe.
Zakład z popularnymi i lubianymi kołoczami bratanek Leona prowadzi do dziś. Prawie 90-letni pan Lucjan jako pierwszy pojawia się w piekarni i każdego dnia już o czwartej rano rozpoczyna produkcję.
Śliwki tygodniami moczone w śliwowicy
Rodzinną schedę powoli przejmuje Grzegorz. I przyznaje, że długo opierał się namowom rodziny, by przejąć rodzinny interes. – Pojechałem na targi slow food do Turynu. Chodziłem między kramami i widziałem, jaka energia i duma biją od wystawców. Często przez dziesiątki lat wytwarzają jeden produkt, ale robią to naprawdę dobrze. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jaką tradycję odrzucam – wspomina Grzegorz Meisel.
Po powrocie do Polski postanowił zmierzyć się z rodzinnym biznesem i sięgnąć do tego, co stare i dobre: kandyzowanych pomarańczowych skórek, śliwek tygodniami moczonych w śliwowicy i oblewanych gorzką czekoladą oraz ręcznie wytwarzanego marcepanu. Część receptur zachowała się jeszcze w pamięci ojca, inne Grzegorz tworzy sam. – Lubię eksperymentować ze smakami, łączę ze sobą nieoczywiste składniki. Tak jest chociażby w przypadku trufli izraelskich. Można w nich wyczuć chałwę, tahini i zatar – mówi.
Dbałość o opakowania
– Kiedyś poproszono mnie o stworzenie różanych trufli. Skomponowałem je z pistacjowego marcepanu, ciemnej belgijskiej czekolady, prażonych hiszpańskich migdałów i polskiej róży. Dopiero po czasie uświadomiłem sobie, jak bardzo śląskim symbolem jest róża. Można ją znaleźć w wielu lokalnych miejskich herbach, no i w samych ogródkach – dodaje Grzegorz.
W manufakturze kieruje się zasadami slow food, dba też o ekologię. – Staramy się nie używać odzwierzęcych składników, belgijska czekolada, z której korzystam, ma certyfikat koszerności i jest bez dodatku mleka. Wszystko od początku do końca przygotowujemy sami. Zanim trufla będzie gotowa, trzy-cztery razy przechodzi przez ręce cukiernika – mówi.
Z taką samą dbałością w Słodkiej Manufakturze Leona dba się o opakowania. Grzegorz ręcznie wykonuje drewniane szkatułki, które potem wykańcza woskiem antykwarycznym, a papier na etykiety barwi starymi metodami. Misterna robota została doceniona i w 2010 roku jedno z pudełek zdobyło ogólnopolską nagrodę „Perła wśród opakowań”.
Co ważne, niebawem rodzinna tradycja przejdzie na czwarte pokolenie. Syn Grzegorza jest właśnie w szkole cukierniczej i powoli wdraża się w zawód.